Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/78

Ta strona została przepisana.

— Ach, tak, bo przed paru dniami kupione. Piękne bardzo, złote kasztany, rasowe, przy powozie na gumach wyglądają wspaniale. Jutro pojedziemy niemi na spacer. Stangret mówi, że do karety są trochę za delikatne, papa kupi drugie i tamte już odrazu z karetą pójdą do Pochlebów. Wah lubi konie, nieprawdaż? Podobno w Pochlebach są bardzo piękne. Czy tak?
— Mam trakeny. Ale po stajniach hłowatyńskich...
Machnął ręką.
— Och, zaprowadzimy i w Pochlebach wspaniałe stajnie. Wiesz, ja zakochałam się teraz w koniach. Auta są piękne, zwłaszcza takie, jak nasze, ale one są już banalne. Każdy fabrykant, każdy dorobkiewicz, każdy burżuj i paskarz może mieć to samo. Nieprawdaż, Wah?
— Zawsze to pani mówiłem, że piękne konie i elegancki ekwipaż to szyk prawdziwy i o wiele wytworniejszy, bo teraz mniej pospolity.
— I bardziej wygląda po pańsku, prawda Wah?
Zebrzydowski uśmiechnął się blado i zagaił jakąś inną kwestję. Ale panna Róża wróciła do własnych projektów.
— Ach, muszę Wahowi pokazać dywany, które kupiliśmy z papą. Przepyszne, jeszcze piękniejsze niż te nasze, i firanki prześliczne, najdroższe i najpiękniejsze, jakie były w Warszawie.
— Zapewne oryginalne, brabanckie koronki, co? — rzekł Edward ironicznie.
Ktoś przerwał im rozmowę, ale Zebrzydowski miał już tego dosyć. Odszedł. Podsunął się do niego jakiś nieznajomy jegomość i, przedstawiając się, rzekł ciekawie:
— Pan pochodzi z Pochlebów, wszak tak?
— Pochodzę z kresów.
— No, pośrednio. Rodzina Zebrzydowskich od bardzo dawnych czasów osiadła w Pochlebach. To są piekne strony i wyborne ziemie. Wojna ich nie tknęła. Zapewne Pochleby teraz kwitną kulturą pod każdym względem.
War milczał.