Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/90

Ta strona została przepisana.


War Zebrzydowski, jadąc do Sęcin z Karolem Kmietowiczem, ugrzązł w Krakowie. Namowy kolegi, by jechał do niego na wieś, spełzły na niczem.
— Nie, mój drogi — odrzekł War — przemówił do mnie Kraków. Oddycham tu. Muszę się napić tego nektaru, który tu płynie z każdego drzewa na plantach i jest w powietrzu. Muszę nasłuchać się nokturnów, które mi tu grają w murach Wawelu i łagodzą mi nerwy.
Zebrzydowski pozostał w Krakowie, Kmietowicz rozgoryczony wyjechał. War błąkał się po mieście i okolicach, przesiadywał w muzeach i sam z sobą nie mógł dać sobie rady. Czuł się chwilami zażenowany swoim postępkiem wobec panny Róży, ale gniew na Krongolda uniósł go tak cholerycznie, że wyjechał z Warszawy bez zastanowienia i dopiero w Krakowie otrzeźwiał. Nie czynił sobie wryrzutów, ale żal mu było panny Róży.
— Igram z nią jak kot z myszą. Powinna mi dać kosza!
War rozczulił się na wspomnienie narzeczonej, pomimo to jednak odczuwał w sobie jakiś nowy pęd do nieznanych, a pociągających go wrażeń. Nie potrafił skrystalizować ich, lecz było w nim pragnienie czegoś innego, czegoś, co jest poza sferą jego wyobraźni, co nie dawało się uchwycić realnie. Właśnie ta świadomość dziwacznych odczuć drażniła go niesłychanie. W obecnem stadjum jego newrozy, prawie życzyłby sobie, aby panna Róża zerwała z nim, by uzyskać znowu swobodę dla swej rozszalałej fantazji. Pewnego ranka siedział na plantach w cichej alei pod kwitnącymi kasztanami, bezradny wobec własnej psychiki. Wtem usłyszał szybkie kroki i ostry energiczny głos kobiecy: