Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/93

Ta strona została przepisana.

— Wuj mnie łapie za słowa!
— Już nie będę. Idźmy na śniadanie.
Szli w milczeniu. Hrabia Mohyński zerkał ukosem na Wara.
— A wiesz, zrobisz tu jeszcze komuś niespodziankę, jest w Krakowie twoja matka. Mieszka u nas. Skarżyła się wielce na ciebie, że jej nie odwiedzasz podobno, czy też bardzo rzadko.
War milczał.
— Czy nie przedstawiałeś matce narzeczonej?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zastrzeżone miałem wyraźnie.
— Przez kogo?
— Przez mamę.
— To dziwne, bo mama się i na to skarżyła.
— Mama posiada wogóle krótką pamięć. Mamie za leżało na tem głównie, żeby Róża nie zobaczyła skromnego mieszkania na Wilczej. Gdyby mama miała dawne apartamenta, pewno wtedy ta sama sprawa wzięłaby zupełnie inny obrót.
— Jednakże trzeba przyznać, że nie odrodziliście się od siebie, bo i ty „dawniejszy“, nie miałbyś za narzeczoną panny Krongold.
Gdy znaleźli się w mieszkaniu Mohyńskich, Zebrzydowski, nabrał humoru. Mieszkanie i ciotka „Kalendarz“ przypomniały mu dawne czasy, dawne morały i dawrne warunki życia. Pani Zebrzydowska była kapryśna, dogadywała synowi, ale on to brał lekko, nie przejmując się. Interesowała go bardziej ciotka, która zdążyła mu już przypomnieć dawne i obecne jego wady. Tyradę zaś swoją zakończyła słowami:
— Ale pomimo wszystko, co się tam da o tobie powiedzieć, trzeba ciebie lubić, jesteś bardzo miły chłopiec!
— Ciociu, a ile ja naprawdę mam lat?
— Trzydzieści pięć skończonych. Najwyższy czas, że byś się ustatkował.