— Jak pan chce. Czy pójdziemy do towarzystwa..? Wesoło się tam bawią w parku... słyszy pan... śpiewy.
— Zostańmy tu, co oni wszyscy nas obchodzą? Bądźmy dla siebie. Taka wyjątkowa chwila, taka nasza i nie częsta u nas... Jesteśmy zatopieni w srebrnej łunie. Postać pani biała, w tych świetlanych blaskach, nabiera odcieniów liljowych...
— Może zagramy sonatę księżycową, Bethowena?[1] bardzo byłaby a propos.
Chcąc pokryć wzruszenie, któremu i on widocznie podlegał, zaczęła przewracać kartki w zeszycie z nutami. On jej pomagał. Milczeli oboje, wsłuchując się w szepty własnych serc rozpłomienionych. Szły po nerwach dreszcze fascynujące, oblewał ich prąd wzajemnego oczarowania, że spoglądali na siebie wzrokiem olśnionym i znowu spuszczali oczy na nuty.
Wtem on ruchem stanowczym zamknął zeszyt, dłonią swą przykrył jej rękę na pulpicie i, patrząc w jej oczy z pod lekko zmrużonych powiek, przemówił głosem nabrzmiałym, lecz władczym.
- ↑ Według dzisiaj obowiązującej pisowni winno być Beethovena.