do gardła i dusi, pomału, z wyrafinowaniem... z okrucieństwem. Ohyda i ślepy strach.
Odrzuciła arkusz.
— To jest.. wyrok, tak, ostatnia kartka życia. Wieko zapadło nad... szczęściem. To już grób!
Błędny wzrok przesuwała po stole, ścianach, suficie, wlepiła w otwarte okno, zalane słońcem, skąd płynął zapach kwiatów i szum słodki morza.
— Więc to jednak prawda?...
— Cud skończony... rozwiał się...
Nagle upadła z krzesła na ziemię, twarz w dłoniach, cała postać skurczona, zmięta. Szloch, czy spazm głuchy targnął jej postacią. Zwalił ją wściekły, dziki huragan nieszczęścia, szarpał, łamał w niej wszystko, co było życiem i siłą. Ciężki obuch losu ugodził ją w sam rdzeń serca, poczuła się tylko powłoką, z której bezlitosnem szarpnięciem wydarto życie. Ocieka krwią, wewnątrz rana śmiertelna.
Nie pozostało nic, nic... żadnego atomu ratunku, jeno beznadziejne konanie.
Trwała tak długo, kilka godzin, czy cały wiek...
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.