binowych. I znowu biegnie, biegnie, biegnie. A kiedyż to się skończy! Gdyby nie trzymano ze wszystkich stron upadłaby nawznak i stoczyłaby się w dół. Nagle poczuła się szarpnięta gwałtownie.
— Stop!... ktoś krzyknął. Stanęli! Czyjeś ochrypłe głosy wołają.
— Cratere, cratere...!
Aha, więc są już na miejscu. Oprzytomniała. Wysila wzrok poprzez zaćmę dymu, który tu bucha, jak z fabrycznego komina i dostrzega czarny, olbrzymi lej tuż przed sobą. Bezdenny zda się lej okopconych ścian, spadających stromo w głąb ziemi. Czeluść piekielna!... Dym kotłuje czarnym wałem, nic nie widać tylko sadzą obrosłe stoki okrutnego leja i bałwany dymów.
Turystka tępym wzrokiem wpatrywała się w zwały dymu u samej osady i jakby czekała na coś, dygocząc całem ciałem. W duszy jej wrzało, łamały się, miażdżyły ostatnie struny życia, krew krzepła w żyłach, wszystko zamierało a jednocześnie obojętność jakaś zimna i pełna świadomość, że to się stanie, że i tego, i tego już nie będzie. Tak trzeba, tak postanowiła i spełni
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.