tów, pęd ich i rozbijanie się o skałę, na której stała willa. To samo w kółko, to samo, a zawsze śpiewne, zawsze nowe. Przy szklanych drzwiach, otwartych na balkon, przy stoliku zarzuconym dziennikami, w głębokim fotelu siedział on, z roztargnieniem trochę przeglądając gazetę. W pewnej chwili spojrzał na zegarek i uśmiechął się.
— Spóźnia się moja pani.
Wtem szmer koło drzwi, szelest, kobieta w białym powłóczystym negliżu, podbiegła do do siedzącego. Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Dzień dobry, dzień dobry! jaki śliczny ranek, jakie morze dziś rozkoszne. Czemu tak na mnie patrzysz? zaspałam — prawda?
— Trochę; wyglądasz za to wybornie i świeżo.
— To dobrze, chcę ci się podobać. Każę podać śniadanie tu, tu tak ładnie.
— Jak chcesz. Czy nie otrzymam pocałunku?
— Ach ty!
Przylgnęła twarzą do jego twarzy na krótką chwilę. Oderwała się z okrzykiem — Dosyć! dosyć!
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.