ło jaskrawo słońce jakieś jakby podniecone, rozdrażnione igraszką wichru, paliło czerwienią, rzucało na fale strugi krwi i znowu gasło pod ciałem chmury, a na morze padał sino szary ton. Groźne było wtedy, mroczne, jak sumienie grzesznika po krwawej zbrodni. I znowu chmura ustąpiła, polała się na fale krew, spłynął ogień.
— Pożoga na morzu — szepnęła kobieta, drżąc ze wzruszenia przebytej chwili i grozy w naturze.
— Fale płoną! Już dojeżdżamy, bałwany są zbyt silne. Trzymaj się dziecino mocno, spadamy w przepaść... Cóż za uczucie tytaniczne! O! znowu na szczyt fal! nie blednij, jedyna, jeszcze chwila.
Bałwany cisnęły prawie ich łódź na brzeg. Wyniósł ją w ramionach, postawił drżącą.
Na plaży jacyś ludzie, tłum. Ktoś rzekł głośno.
— To tych dwoje z białej willi gotyckiej. Zdają się nie widzieć świata poza sobą.
Jakiś śmiech kobiecy cyniczny, zły.
— Za to świat ich widzi i ocenia jak należy.
Znowu pierwszy głos:
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.