li z sobą jak w świątyni, jakby przez uszanowanie dla ducha genjusza, który się tu unosił. On tłomaczył jej epokę i szkołę danego pendzla, jego artyzm, mówił ze znajomością rzeczy, konkretnie, zawsze z szacunkiem dla dzieła. Nawet krytykując niekiedy szczegóły czynił to, jak artysta z duszy, nie, jak profan, udający znawcę. Ona słuchała go z uwagą, dorzucając własne spostrzeżenia raczej sercem cieniowane, sercem odgadywała myśl, intencję twórcy. Przy takiej ocenie zauważyła raz jego uśmiech; na twarz jej wystąpił rumieniec, szepnęła z prośbą w głosie:
— Nie szydź ze mnie, jestem dyletantką — wiem, lecz tak czuję, tak myślę, pozwól mi być szczerą. Ty wyrażasz swe krytyki i oceny ze stanowiska własnego, ale tak, że najsławniejszy z tych mistrzów nie mógłby się na ciebie obrazić, lecz chyba mych wrażeń żaden z tych wielkich za złeby mi nie wziął. Prawda, ukochany?
— Bądź spokojna, tych wielkich oceniasz tak ślicznie, choć może zupełnie po swojemu, że gniewać się nie mogą. A mój uśmiech czyż może być dla ciebie szyderczym...?
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.