twarzy; jak zorza mienisz się zawstydzeniem. Daj rączyny, niech je upieszczę i przeproszę, ubóstwiana moja! Ktoś idzie — słyszysz? Jakieś głosy?
— Wyjdźmy już z tej sali — szepnęła.
— Zapóźno, wchodzą znajomi, patrz. Teraz nie można wzięliby za ucieczkę.
— Ach, to z kraju! To ci, wiesz...?
— Poznaję. Zachowaj, spokój na Boga! Wszak się nie ukrywamy. Gdzież siła...?
— Bądź pewny! Ujrzeli nas, podchodzą.
Dwie pary ludzi powitało się z sobą grzecznie, lecz lakonicznie. U przybyłej kobiety wystąpił na ustach uśmiech dziwny, wytwór odrębny ironji, lekceważenia i palącej ciekawości kobiecej, uśmiech chytry i złośliwy. Mężczyzna miał wyraz spokojny, raczej zadowolony szczerze. On pierwszy przemówił z uprzejmym uśmiechem.
— Jednak w Rzymie spotkać się można, nie tylko, jak dowodzą, w naszej małej Warszawie. Zwiedzamy już cuda tutejsze od kilku dni, nogi bolą od chodzenia, a ręce od dźwigania katalogów.
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.