nie oprą. Bo któż jest w stanie zgasić ten wicher ognisty buchający z krateru Wezuwjusza, któż zmusić go zdoła do zastygnięcia...? Więc kto zegnie i tę moc, która w nich oto rozwielmożnia się tak zaborczo...? Kto zdusi tę wszechwładzę ich pożądań siebie, kto odmęt taki szalony, pożarów pełny ostudzić potrafi...? Nikt! Nikt! To tytan, to kolos niezłomny, to siła twórcza, nieskruszona żadną wolą.
Ona przyjść musiała i nadeszła... Czuli oboje, że się jej poddają, czuli, że słabną. Bali się spojrzeć sobie w oczy, bali się poruszyć, by nie wywołać plastyki dotyku; w ich krwi płynęły potoki ognia. Walczyli resztą zanikającej siły, walczyli z buntem zmysłowej podniety, spychającym ich w przepaść zapomnienia. Rozumieli już, że są na skraju tej rozpalonej otchłani niby przy samej czeluści wulkanu. Rozumieli, żejuż niema dla nich ratunku, że czeluść ta pochłonie ich i spali na popiół. Żar mieli w piersiach, w całych istotach rozpanoszyła się jakaś olbrzymiość niesłychana i już nie ujęta w żadne okowy. To targało nimi z coraz większą zawziętością, unosiło ich poza wszelką realność.
Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.