Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Nagle, w toku tych uporczywych rozmyślań, ujrzałem przed sobą, na sinej stali rzeki jakiś punkt, zbliżający się z niesłychaną szybkością. Po chwili spostrzegłem, iż to była łódeczka, mała jak łupina. Siedziała w niej jakaś drobna postać... — wzrok mnie nie mylił... postać kobieca. Kobieta ta wykonywała rękoma jakieś ruchy desperackie, wyraźnie do mnie skierowane. Usłyszałem głos donośny wzywający ratunku. Jeszcze sekunda i spostrzegłem, że kobieta najwidoczniej nie posiada wiosła, prąd rzeki unosi ją szybko w dół i prędzej czy później grozi jej poważne niebezpieczeństwo, zwłaszcza gdy będzie mijała Krąż, gdzie rzeka gwałtownie skręca i ma szalone wiry. Łódeczka zbliżała się pędem, nie było czasu do stracenia. Gwałtownie poruszyłem wiosłami w gryfach, skierowując łódź swoją wprost na płynącą. Po minucie łodzie zrównały się z sobą. Zgrzytnęły burty. Chwyciłem łańcuch i podałem go nieznajomej, zatrzymując jednocześnie łódeczkę silnie za brzeg jej ostrego dzioba.
— Ach panie! dziękuję! co za szczęście!... byłabym się rozbiła. Rzeka porwała mi wiosło! łódka uderzyła o jakąś zaporę i woda przesiąka! — zawołała młodym, niezwykle dźwięcznym głosem, który podziałał na mnie niezwykle i uświadomił mnie, że mam przed sobą inteligentkę.
— Proszę na moją łódkę, niech mi pani poda rękę! — zawołałem, wyciągając do niej ramię.
— Ależ co znowu!? Niech mi pan pożyczy tylko jedno wiosło, może z jednem pan sobie poradzi?
— Musi pani przejść na moją łódź, pani ma już całe stopy w wodzie. Proszę!