łam się przeto sama łodzią, by zobaczyć choć zdaleka tę legendarną miejscowość. A tu raptem pan, spotkany na rzece jak zbawienie i... Pobóg z Krąża. Nadzwyczajne!
Dopłynęliśmy znowu do tego miejsca, które mnie tak zainteresowało, gdym zwiedzał las onegdaj. Olbrzymie sosny i jodły zwieszały tu swe gałęzie nad ciemną wodą i zdawały się sięgać granatowego stropu nieba.
— Opowiem pani, dlaczego jestem w Krążu, ale teraz przybijamy do brzegu.
— Pod te jodły?...
— Tak, jesteśmy jak w puszczy dziewiczej. Nie będzie tu niestety tygrysów, szakali, ani okularników — zaśmiałem się. — Najwyżej wystraszymy dzika.
— Czy to konieczne wylądowywać?... Możemy przecie odrazu popłynąć w górę rzeki, o ile pan taki uprzejmy i chce mię odprowadzić.
— Rozpalimy ognisko, pani się ogrzeje i wysuszy sobie ubranie i obuwie...
— Ach, to mi nie zaszkodzi, jestem zdrowa. A te lasy pewno należą już do Krąża, blask ognia gotów ściągnąć kogo ze straży, zrobią nam nieprzyjemność.
— Biorę to na siebie, proszę być spokojną. Wysiadamy.
Wahała się, nie była pewną, co robić. Ująłem ją silnie za obie ręce i prawie zniosłem z łodzi na brzeg. Był suchy i bujną trawą porosły. Stanęła bezradnie pod jodłą, drżała trochę, nie wiem ze zmęczenia, czy z lęku, który w niej odczuwałem.
Umocowawszy łódź przy grubym pniu drzewa, skłoniłem się przed nią, ledwo majaczącą w gęstym cieniu jodeł.
— Proszę, niech pani przestanie uważać mnie za
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/113
Ta strona została przepisana.