Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? lepiej teraz płyńmy, taka cicha, śliczna noc.
— Tak nam tu dobrze przy tym ogniu, tak zacisznie... czy pani nie uważa?
— Tak!... tu jest ślicznie, dziwnie bajkowo — uśmiechnęła się szczerze.
Przez chwilę zatonąłem oczami w jej oczach, ona poczerwieniała ogniście, lecz oczów nie spuściła, i piłem z nich czar szczególny, nowy dla mnie a wprowadzający mię w zachwyt, w jakieś niemal religijne uwielbienie.
— Pozostańmy dziś razem do świtu. Niech pani spocznie o tu, na pniu, — usiadła posłusznie — ja obok Pani... o tak, tak nam będzie dobrze — ulokowałem się na trawie niedaleko jej kolan.
— A teraz opowiem pani, czy może przekonam ostatecznie, że nie jestem upiorem z Krąża, jakkolwiek jestem Pobóg.
I zacząłem jej opowiadać o sobie. Słuchała tak, jak kobieta subtelna słuchać potrafi. Patrzyła na mnie, Przysłaniając czasem rzęsami oczy, czasem źrenice jej spoczęły na czarnej masie drzew, a wtedy wydawały się ciemne jak toń rzeki wśród nocy. Gdy utkwiły chwilami w płonącem ognisku, nabierały blasków nieopisanych, zdawały się palić, jak złote topazy, przepalać swym żarem, wyrazem czarować.
Gdy opowiadałem o Krążu i o tem, jak sny moje Znalazły tam wytłomaczenie, aczkolwiek jeszcze niezrealizowane, słuchała z wyjątkowem skupieniem, nie puszczając ze mnie oczów, a usta świeże rozchylały się z zaciekawieniem i była tak ładna w tem zasłuchaniu się, Ze chwilami gubiłem wątek opowiadania, wpatrzony nią.