W zmiętej twarzy mego sąsiada był wyraz nudy, oczy zwężone, blade, świeciły blaskiem martwym, czoło było w nieustannym ruchu. Skóra cienka jak welin podnosiła się gwałtownie w górę, marszczyła, ściągała i rozciągała, jak gutaperka. Parę razy ziewnął lekko. Cieszyłem się, że podczas tej usypiającej i zaraźliwej funkcji zasłaniał sobie usta wytworną chustką do nosa pachnącą świetnemi perfumami. Stopy miał obute w lakierki wyraźnie za duże na jego nogi i zniszczone niesłychanie.
Na palcach błyszczał mu wspaniały sygnet i piękny pierścień z brylantami. Był w nim pewien wykwint i zamożność, zbratane z zupełną abnegacją i ironiczną niechęcią do wszystkiego, co go otacza. Na scenę prawie nie patrzał, temperament Carmeny nie porywał go. W antrakcie błądził bezmyślnie oczami po plafonie, a wtedy w monoklu jego błyszczało mnóstwo światełek z żyrandola, drobnych jak mak. Usta blade wykrzywiał niemiłosiernie, jakgdyby miał je na sprężynach rozpięte. Zarost rudawy, sztywny, jakby zaczynający odrastać po ogoleniu, nie osłaniał tych ust, jakkolwiek zyskałyby one wiele, w cieniu nawet rudych ale dłuższych wąsów.
Gdy na sali rozległy się oklaski, mój sąsiad syknął niby z fizycznego bólu i złożył wargi do gwizdania. Na szczęście nie urzeczywistnił zamiaru, zapewne dla tego tylko, że zaciekawiły go nogi kłaniającej się artystki. Przyglądał się im z namaszczeniem i szczerem uznaniem.
Muzyka przeistaczała go zupełnie. Ruchem gwałtownym spuszczał monokl, cofał się w głąb krzesła i zasłoniwszy dłonią oczy nieruchomiał, jakby pogrążony w ekstazie. Tym wzbudził we mnie pewien szacunek. Człowiek, którego twarz na dźwięki muzyki nabiera uduchowienia i słodyczy, posiada widocznie w duszy wielkie
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/12
Ta strona została przepisana.