Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Nie mówmy o tem...
— Owszem, niech pani mówi, powiedziałem pani wszystko o sobie, słuchała pani tak ślicznie, czy ja nie zasłużyłem na zaufanie pani?...
— Historja pańskiej rodziny jest mniej smutna, nasza jest tragiczna...
— Proszę, niech pani mówi... błagam panią.
— Czy pan wie, że matka i ja nikomu tego nie opowiadałyśmy?
Skłoniłem przed nią głowę poważnie, chciałem ująć jej rękę, lecz... bałem się ją spłoszyć. Ona uśmiechnęła się.
— Gdyby mi kto przepowiedział dziś rano, że tej nocy będę swoją historję rodzinną opowiadała... Pobogowi z Krąża... w lesie, sam na sam przy ognisku... myślałabym, że ta wróżba zwarjowana przepowiada chyba... śmierć.
Rzuciłem się do niej i porwałem jej ręce.
— Niech mię pani nie nazywa Pobogiem z Krąża! Z Krążem nic mię nie łączy, prócz nazwiska. Nic więcej!
— Proszę... niech pan puści moje ręce — szepnęła dziwnie miękko, z takim wdziękiem, że znowu musiałem opanować się, by nie okazać jej zbyt wiele uczucia.
Cóż za urok wiał od tej kobiety!... co za urok!! popatrzyłem jej długo, mocno w złociste, pełne iskier oczy i wolno, schylając nisko głowę, przysuwałem jej rączki zduszone w moich dłoniach do ust. Gdy wargi moje dotknęły i wpiły się w jej paluszki, zadrżała silnie, podrywając się z siedzenia, ale ją zatrzymałem i w upojeniu, odwracając jej ręce, wtuliłem usta w jej ciepłe, miękkie dłońki, dygocące jak schwytane ptaki. Czułem, że i ona traci władzę nad sobą i byłem szczęśliwy. Spojrzałem