rzyło lub się jej nie podobało. Zmieszała się nieco i nagle zawołała innym tonem:
— Już świt jasny! odpływam do domu. Do widzenia panu. — Podała mi żywo rękę.
Zatrzymałem jej dłoń w swojej ręce, zapominając o Krzepie.
— Pani jest cudownym misjonarzem moim, gotów jestem być najtępszym poganinem i jaknajdłużej, byłe słuchać pani głosu, widzieć jej zapał...
— Ale pan poganinem nie jest, spodziewam się?
— Mniej więcej... Pragnąłbym, aby pani mię nawracała, może wtedy...
— Dobrze — zaśmiała się, przerywając — zaczynam od tego, że skieruję obecnie pańskie kroki do Krąża, ja zaś odpłynę z panem borowym. Wszak prawda?...
Za ten jeden uśmiech, skierowany do Krzepy, można było upaść jej do nóg. Mnie on jednak rozgniewał, gdyż nie był dla mnie....
Zapowiedziałem jej kategorycznie, że ją odwiozę do Porzecza, lecz ponieważ i Krzepa stanowczo ofiarował się wiosłować, nie było rady. Popłynęliśmy tedy we troje.
Byłem zły na starego, ale on swoją atencją dla Tereni przejednał mię wkrótce zupełnie. Płynęliśmy w najlepszej harmonji na rzece czystej, jak płynny kryształ, w różach wschodu słońca, w powietrzu wprost lazurowem, pełnem zapachów kwiecia i świeżości. Przyśpiewywały nam chóry ptaków, zgodną symfonją leśnej lutni. Jaskółki, fruwając nad rzeką, spadały niekiedy na wodę, by, musnąwszy ją białym brzuszkiem, błysnąć granatową strzałką skrzydeł i znowu krzyżykiem zarysować się na błękicie nieba. Było trochę chłodno, nie miałem na sobie palta, by okryć Terenię. Krzepa zaproponował jej
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/129
Ta strona została przepisana.