Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/130

Ta strona została przepisana.

swoją świtę, lecz nie chciała, twierdząc, że jej ciepło. Różowe jej ciało prześlicznie prześwitające przez ciemną lekką, przezroczą tkaninę rękawów i ramion, drżało wyraźnie, policzki jej płonęły, jak zorze poranne, była ponętna, świeża i przedziwnym urokiem owiana, jak kwiat wiosenny wronią. Milczeliśmy oboje, Krzepa tylko mówił coś, czego zdaje się nietylko ja, ale i ona nie słuchała wcale. Śliczne ręce swe zanurzyła w wodzie, zamyślona, ja zaś, patrząc na nią, pytałem jej i siebie: Czy ty jesteś tą, której dotąd nie znalem, tylko przeczuwałem twoje istnienie. Czy to ty wyśniona, wytęskniona.
— Czy to ty?... — pytałem, patrząc na wdzięczną postać siedzącej naprzeciw mnie, zdaje się tak bliską, a tak jednak daleką, ale już nie obcą, pomimo, że przed kilku godzinami nie wiedziałem nawet o jej istnieniu.
Musiałem to sobie uświadomić, gdyż wrażenie było takie, że znam ją od bardzo dawna i że jest moją.
Szczególne!...
Drgnąłem!... ujrzałem znowu jakby migawkowe zdjęcie wizji nawiedzającej mnie już parokrotnie. Ona... nieznana mi, wymarzona kobieta-idea, kobieta-sen, czy myt... na ławce kamiennej... z głową opartą o pień potężnego platana.... w oddali stary zgrzybiały pałac, jakieś góry dokoła... To ona napewno! moja kobieta — idea cudu życia, apoteoza szczęścia, to ona, ona!!...
Uniesiony byłem tem odkryciem i tą pewnością, co jak błyskawicą jaskrawą rozjaśniła mi mózg i natchnęła błogosławionem szczęściem. Nie było w mej duszy miejsca na analizowanie tego uczucia niesłychanej błogości, że odnalazłem Ją, nie było we mnie ani atomu zwątpienia czy ironji samokrytycznej, która tak często zakrada się w podświadomość moją: podgryza, jak złośliwy pod-