opiekę, nadmienił coś w rodzaju lekkich zaprosin do Porzecza, które nie obowiązywały ani trochę, gdyby nie potężny wabik Tereni. W jej oczach ciemno-fijołkowych, iskrami gorącemi zalanych, ujrzałem wyraźnie pytanie „przyjedziesz?“ i jednocześnie prośbę „przyjedź“, co zdaje się ją samą odrazu zmieszało bardzo. Oczyma powiedziałem jej „przyjadę“ i, nie licząc się zupełnie z obecnością Orlicza, rękę jej przytuliłem do ust ze czcią.
Powróciłem do Krąża jak pod wpływem narkozy.
Terenia... Imię to przepełnia mię całego.
Paschalis nie daje mi spokoju, czyha na mnie wszędzie i nalega, w sposób bardzo natarczywy, bym zaczął szukać testamentu. Przyznam się, że mi to nie było w głowie, jednakże od wczorajszej rozmowy z Terenią, w Porzeczu, zaczynam o tem myśleć inaczej...
Po pożegnaniu się z Terenią na łodzi, tęskniłem za nią i odczuwałem jej brak tak dalece, że, gdybym uległ pragnieniom moim, pojechałbym do Porzecza zaraz na drugi dzień. Nie na długo co prawda odwlokłem swoją wizytę. Wczoraj wybrałem się tam łodzią. Prosić babkę lub Gabrjela o konie było kłopotliwe i tego nie chciałem. Popłynąłem z Krzepą. Wyręczałem starego często w wiosłowaniu dla własnej przyjemności. Przez całą drogę dziad kładł mi w głowę bezustannie konieczność odna-