Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/133

Ta strona została przepisana.

lezienia testamentu, przyjazd zaś mój do Krąża nazywał zrządzeniem Opatrzności — przeznaczeniem.
Zaczynam już sam w to wierzyć, jakkolwiek wiarę moją budzą zupełnie inne przyczyny, bo nie Krąż, lecz Terenia.
Złota moja dziewczyna nie spodziewała się mnie tak prędko w Porzeczu. Wylądowaliśmy na małej przystani, gdzie stały łodzie dworskie. Ujrzałem murowany ładny dwór na wzgórzu, w otoczeniu gustownych kwietników i krzewów w kwieciu. Widok malowniczy zaciekawił mnie. Z lewej strony domu, cienisty lasek liściasty, urządzony parkowo, pociągnął mię ku sobie.
Nigdzie żywego ducha. Cisza jakby świąteczna, pomimo, że to dzień codzienny. W lasku bujna niekoszona trawa, przetkana kwiatami, świergot ptactwa ogłuszający.
Przebiegałem po gracowanych uliczkach w nadziei spotkania ślicznego celu mojej wizyty i nagle... w głębi jakiejś alejki, pnącej się pod górę, w gąszczu krzewów ujrzałem postać kobiecą. Ona?... Nie! Przed kapliczką murowaną, tonącą w akacjach rozkwitłych, klęczała kobieta starsza, szczupła, drobna, czarno ubrana, z twarzą ukrytą w dłoniach. Cofnąłem się nieco za drzewo i patrzyłem. Odgadłem matkę Tereni. Wszak mówiła mi, że jej stryj jest wdowcem.
Nie chcąc przeszkadzać tej pani w jej kontemplacji modlitewnej, usunąłem się i odszedłem w stronę dworu. Spotkanego ogrodnika w szerokim, słomianym kapeluszu spytałem o panienkę. Obserwując mnie bardzo ciekawie, odrzekł, że „panieneczka“ jest przy gospodarstwie, ale że, „jeśli przykażę, tak on wraz skoczy i przywoła“.
Wolałem ukazać się jej bez uprzedzenia, dyktowała