Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Mówiłem trochę naoślep, ale myśl ta nagła olśniła mnie.
„Ona musi być w zamku w Krążu“, słyszałem uparty głos własnej woli, nie liczącej się z niczem i z nikim.
— Pan chyba żartuje, wszak zamku Krąż nikt nigdy nie zwiedza.
— Nikt, ale pani w nim będzie, bo... ja tego chcę.
Przez długą chwilę miałem czar jej spojrzenia w swoich oczach... pochyliłem się, szepnąłem ciszej:
— Niech pani tylko powie — tak — reszta na mojej głowie. Proszę mi ufać.
Wysunęła szybko ręce z moich rąk, były zaróżowione od uścisków. Odeszła parę kroków, podążyłem za nią.
— Panno Tereso... oczekuję pani zgody.
— Ten projekt, prawie szalony, dopiero w tej chwili przyszedł panu na myśl, nieprawdaż?
Zdumiałem się. Odgadła mnie, przenikliwość jej zaimponowała mi.
— Tak — odrzekłem szczerze — ale czasem najgenjalniejsze, twórcze pomysły w równie impetyczny sposób nawiedzają umysły ludzkie. Zresztą od projektu mego nie odstąpię i pani się na to zgodzi.
— To zobaczymy... to na później. Teraz proszę pana o jedno.
Umilkła, zawahała się.
— Spełnię, co pani każe.
Szliśmy aleją wśród rozkwitłych krzewów. Słońce krasiło twarzyczkę Tereni zarumienioną... jakby zmieszaną. Namyślała się poważnie, skupiona. Ogarnęła mię niecierpliwa ciekawość.