szałam, objawia mi się we śnie i oddaje stare jakieś papiery, z nakazem widocznym, by oddać je panu... bo gdy pan się ukazał, ksiądz zniknął... To dowodzi, że powinnam pana namawiać uparcie na rozpoczęcie poszukiwań. Rozkaz tego księdza uważam już sobie za obowiązek i... nie przestanę panu... dokuczać w tej sprawie.
— Dokuczać?... Kto wie, droga pani, czy właśnie przeznaczenie moje nie spoczywa w jej ręku??... Pani sen wskazuje na to, tak samo, jak moje... wizje... o niej...
— Jakie wizje? — spytała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nasze sam na sam, cudowne, było skończone niestety. Zbliżał się Orlicz z matką Tereni. Oh! jakiż byłem zły za przerwanie naszej samotności.
Pani Orliczowa, ta sama, którą widziałem przy kapliczce, modlącą się, położyła mi niespodziewanie dłoń na głowie, gdy całowałem jej rękę i rzekła cichym i miłym głosem:
— Dziękuję panu za Terenię, przeszłam straszną noc, wtedy, gdy ją pan wyratował z kłopotu, na rzece. Opowiadała mi swoją przygodę ze szczegółami... nawet to, jakie wrażenie zrobiło na niej nazwisko pana w zestawieniu z Krążem.
Rozmowa nasza potoczyła się gładko i nie osłabła do czasu, aż musiałem odpływać, co nastąpiło dopiero po kolacji. Wcześniej Orlicz nie chciał mię puścić. Byłem mu za to wdzięczny, przyznaję. Nie miałem już coprawda sposobności rozmawiać wyłącznie z Terenią, ale mogłem na nią patrzeć, gdy krzątała się około podwieczorku i wieczerzy, wesoła i zarazem jakaś cicha tą rozjaśniającą i ogrzewającą pogodą ducha, która z niej promieniuje. Nie słyszałem o niej od stryja ani od matki żadnej