Korejwo, gdy rozmawia ze mną o takich lub takich rewirach w puszczy. Jedne z nich znam istotnie... inne domalowuję fantazją, czem zachwycam Korejwę, lecz nie uspokajam babki.
Dziś podczas obiadu Korejwo zawołał dobrodusznie, w trakcie rozmowy ze mną o lesie i polach Krąża:
— Ot, pan to patrzy na wszystko, jak przez lupę z kryształu. Co ciemne, to widzi ciemne, a co jasne, to jasne. Każdą ci panie plamkę najmniejszą dojrzy, jak... karaczana na dłoni. Oho! przed takim wzrokiem i uwagą to się i w borsuczej jamie nie skryjesz.
Babka zwiesiła głowę, usta staruszki drżały widocznie. Było mi przykro, tem bardziej, że hetmanówna Chmielnicka, mizdrząc się i krygując, dodała swoje trzy grosze:
— Pana to się pewno i strachy żadne nie czepiają, bo się pana boją. A jakże! to wiadomo, jak kto ma kryształ w duszy, to mu nawet upiory kłaniają się pokornie, kłapiąc ze strachu zębiskami.
— Pan Korejwo mówił o lupie kryształowej, nie zaś o mojej duszy, nie dosłyszała pani — rzekłem podrażniony.
— Wszystko jedno, jak w oczach kryształ, to i w duszy, a przed takim widma, strachy, upiory plackiem padają. Pan może chodzić śmiało do naszego zamku... tam... nawet i starszy pan Hiero...
Zacięła się, wielce przestraszona, a Korejwo nagle, bardzo gorliwie i głośno poprosił o korniszony... do omletu z konfiturami.
Sam nie pojmuję, dlaczego czułem się jakby winnym wobec babki po tej rozmowie, która ją musiała dotknąć.
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/145
Ta strona została przepisana.