Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/159

Ta strona została przepisana.

w grono panien rozbawionych, zostałem otoczony i poszukałem oczyma Tereni.
Terenia była śliczna. W białej lekkiej sukience z czemś zielonem u paska i przy bujnych, ładnie upiętych w węzeł grecki włosach, przypominała motyla. Jest w niej zapał i entuzjazm, a niema krzykliwości sójki, jest wesele i bujny lot, a niema roztrzepania, jest przemiła rytmika i harmonja w jej żywych ruchach, jakby melodja płynąca po bystrej fali. Można powiedzieć, że cała się zawierała w jednem słowie — urok.
Gdy była obecną w salonie, otaczałem ją prawie wyłącznie swoją asystą. Odrywano mi ją zbyt często do tańca, robiłem i ja wycieczki w innych kierunkach, ale wracaliśmy zawsze do siebie i ona szła w moje ramiona.
Późno już w nocy tańczyłem z nią dłużej. Melodja walca upajała. Terenia była tak cudna i tak mi oddana w tym rytmie tanecznym, taka moja, że, patrząc sobie w oczy blisko i rozumiejąc dokładnie, co one do siebie mówiły, zapomnieliśmy oboje o całym świecie... Kołysałem ją w ramionach, czułem ciepło jej przy sobie i oddech szybki, a gorący. Słyszałem bicie jej serca i niemal tętna krwi bujnej, pod perłową karnacją jej ciała, Patrząc jej w oczy z góry, gdyż jest dużo niższa odemnie — spytałem w pewnej chwili półgłosem:
— Kiedy popłyniemy razem do Krąża?...
Podniosła na mnie oczy uśmiechnięte.
— Nie wybieram się tam wcale....
Zakręciłem ją silnie w obrocie walca, raz i drugi, raz i drugi....
— Niech pani spojrzy na mnie.... Tak...! proszę nie zakrywać oczów tym lasem rzęs... pani wie, że ja nie mogę schylić się by zajrzeć pod te zasłony.... Niechże je