Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/160

Ta strona została przepisana.

pani uniesie... o tak!... moja droga pani,... tak dobrze!... Więc jedziemy — prawda?
— Pan tego serjo nie mówi.
— Najzupełniej serjo, bo tego pragnę, tego... żądam...
Znowu silny, wirowy obrót dwu-, trzykrotny i znowu wolne, rytmiczne płynięcie z jej słodką postacią zwisłą mi w ramionach.
Odchyliła główkę ku mnie, oczy nasze zatonęły w sobie. Patrzyłem na nią z pod półprzymkniętych powiek z rozkoszą.
Zadrżała....
— Żądam tego — powtórzyłem z naciskiem, lecz miękkim tonem....
— Ma pan taki wzrok....
— Jaki?...
— Może... straszny?...
— W znaczeniu?
— Dosłownem. — Lękam się go....
— Pani mnie?... to niemożliwe....
— Pańskiego wzroku....
— Co w nim panią przeraża?...
Milczała, więc kołysałem ją w takt melodji, przeginając lekko i nieznacznie, by tem więcej upajać się bliskością jej ustek rozpalonych, płonących.
— Co pani... widzi w moich oczach?...
— Moc... upiorną.
— Upiorną?... jestem dla pani Pobóg z Kraża? — sarknąłem.
— Nie.
— Tylko?...
— Roman Pobóg!... to wystarczy.