w tej chwili ujrzał przed sobą pradziada Hieronima, nie doznałbym żadnego wstrząsu.
Lecz nie jest to godzina duchów... Słońce zachodzi krwawą łuną i rzuca na moje papiery refleks morelowy. Cała komnata bibljoteki osnuta jak pyłem złoto-różowym. Ożywiły się stare, wypłowiałe adamaszki na ścianach, rumieniec jakby żalu za przeszłością padł na cenne niegdyś sajety, niby na blade lica prababek, gdy otwierają czeczotkową szkatułkę pełną listów z młodości, drobnych pamiątek, a zeschły ślubny wianuszek rozmarynu szeleści wzruszająco w cienkich, sinawych paluszkach staruszki...
Wianuszek ślubny!...
A gdy która na starość i tego niema w szkatułce — jeno przewija się przez palce... welon zakonny, obłóczyn pamiątka?...
Tereniu, Tereniu moja, ty przecież tego nie uczynisz!!...
Wali mi w głowie tysiące młotów. Nie! dosyć!... Idę w ten zachód... w te łuny krwawe... Gnębi mię cisza zamku i uśmiechnięte trupim uśmiechem adamaszki na ścianach... i te księgi zapylone, w których jest może istotnie ukryty testament pradziada... moje dziedzictwo. Idę!... na pola! do lasu! na rzekę ukochaną! ona mi dała Terenię...