Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/169

Ta strona została przepisana.

czułem oddech jej na twarzy i tym razem już uścisk ręki pod ukwieconą gałęzią. Nie zapaliłem się jednakże do tej akcji, przeciwnie ostygłem, zagadując się jednakże do do Gabrjela. Weroninka spojrzała na mnie zawiedziona i uczepiła się ramienia Gabrjela ruchem swawolnej wiewiórki. Po chwili Gabrjel oddał jej całą naręcz kwiecia i coś jej szepnął.
Odeszła niechętnie, kręcąc figurą, z głową dumnie podniesioną.
Gabrjel ujął mnie pod ramię i rzekł, poprawiając monokl dwoma palcami:
— Za parę dni moje zaręczyny z Weroninką.
— Za parę dni??... Czy to już nieodwołalne twoje postanowienie Gabrjelu? — spytałem zdziwiony.
— Nieodwołalne! Gundzia wścieka się, ale mnie to nic nie obchodzi. Dziewczyna mnie kocha i... temperament ma szalony, rozumiesz... przeto... że i mnie pilno...
Uśmiechnął się dziecinnie, uderzając mnie dłonią po ramieniu.
— Kiedyż ślub?
— O... o... Przyśpieszę najmożliwiej. Muszę jej sprawić całą wyprawę, bez tego ani rusz. Zapowiedziała mi, że musi mieć wyprawę książęcą, no i jak na panią Krąża... rozumiem ją... wypada. Ale z pieniędzmi gorzej. U nas ciągła posucha, Gundzia pochłania mnóstwo.
— Babka?... co też ty mówisz, przecie chodzi ubrana jak kwakierka, bo klejnoty wszakże nie teraźniejsze, nigdzie nie wyjeżdża...
— A jednak, widzisz, pochłania lwią część dochodów Krąża. Korejwo składa jej do rąk, jak do kasy ogniotrwałej, lecz ta kasa ma jakiś ogień tajemniczy, który ją przenika. To się skończy, gdy się ożenię, Ko-