Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/179

Ta strona została przepisana.
4 lipca.

Jestem osioł, przyznaję to sobie z całą satysfakcją. Od wczorajszego dnia ciągle powtarzam sobie ten epitet, jakby dla silniejszego utwierdzenia się w tej pewności. Marzyłem, śniłem o Tereni, już ją widziałem w Uchaniach moją na wieki i oto uderzyłem rozmarzoną głową w zaporę niespodziewaną, pomimo gróźb Szrenicza i ostrzeżeń panny Renaty. Wczoraj, w Porzeczu Tereni nie było.
Wyjechała!... tem słowem powitała mię pani Orliczowa, spuszczając oczy przed moim wzrokiem, te słowa wypowiedział dyplomata Orlicz z bardzo subtelnym, niech go wszyscy djabli porwą, wyrazem twarzy, co mnie doprowadziło do takiej pasji, że teraz sam się dziwię, jakim sposobem nie wybuchnąłem gniewem.
Dokąd wyjechała, poco i dlaczego nic mi nie powiedziano, ale to zbyteczne. Odczułem, aż nadto wyraźnie, że ja tkwię w tej sprawie, że mi Terenię z przed nosa zdmuchnięto.
Jestem po stokroć osłem, bo powinienem był pozostać na balu w Porzeczu, gdy mnie ten wykrygowany gentleman stryjaszek zapraszał, i odrazu, nie zwlekając, oświadczyć się o rękę Tereni, zamiast niepokoić szpargały bibljoteczne w Krążu i mazgaić się w marzeniach, jak stary kawaler, safanduła. Lecz jeśli myślą, że mnie łatwo oderwać od Tereni, to się zawiodą oboje: mama z nadzieją klasztoru i stryjaszek ze swoim synkiem — medykiem.
Na drodze legalnej otrzymałem porażkę, ale walka zaczęta! Nie należę do takich, których łatwo usunąć.
Zresztą skoro Terenię wywieźli, to najlepszy do-