Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Przedarłem się przez ciżbę i nagle... skamieniałem. Okna bibljoteki i głównej sali portretowej błyszczały zielono-błękitnem światłem. Patrzyłem w te okna zdumiony, gdy Bogdziewicz stanął przy mnie i w milczeniu wskazał mi krużganek, blisko meteorycznie płonących okien sali. W załomie murów krużganek ten był nieco wgłębiony, tak, że metaliczne światła okien rzucały nań długą smugę rozpylonego srebra. W smudze tej, jakby w promieniu reflektora, ujrzałem postać wyniosłą, niesamowitą, mglistą. Postać miała ramiona wzniesione w górę, dzierżące miecz czy maczugę. Światło z okien przenikało, zda się, nawskroś tę postać widmową. Obraz szczególny, fascynujący!... Oblicze widziadła nie było realne, a jednak odczuwało się jakby siłę utkwionych w nas oczów. Na tle ciemnej nocy było to rzeczywiście magiczne zjawisko i wzbudzało dreszcz przerażenia, przyznaję.
Stałem osłupiały. W głowie mojej stłoczyły się myśli... Paschalis??... Bądźmy trzeźwi! Nie, to jednak coś nadprzyrodzonego... jakaś halucynacja zbiorowa... spontaniczna... czy też zjawisko telepatyczne, przeniesione tu potężną sugestją jakiegoś nieznanego medjum?...
— Czyż jesteśmy wszyscy pod mocą hypnozy?...
— Co pan mówi? — spytał trwożny głos obok.
— Gdzie pan Gabrjel? — spytałem z kolei, otrząsając się siłą z wrażenia.
Nikt mi nie odpowiedział, więc powtórzyłem pytanie. Wśród ogólnej trwogi ktoś nieśmiało wskazał mi ręką w bok... Spojrzałem tam.
Jednocześnie rozległ się charakterystyczny szmer, jakby ulgi i wypowiedzianego półgłosem przez tłum a... a... a!...