Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Rzuciłem okiem na widziadło. Znikło. Patrzyłem bez słowa, uparcie. Postać nie pokazała się więcej, choć okna w sali świeciły jeszcze, trupim, przymglonym brzaskiem. Ludzie stali wciąż bez tchu.
Pod ścianą ganku, przyparty do filara, tulił się Gabrjel. Oczy miał zasłonięte rękoma. Obok stała Weroninka, z twarzą schowaną w dłoniach, trzęsąca się od płaczu. Zawróciłem i ruszyłem prędko w stronę zamku. Za mną rozległ się krótki okrzyk zgrozy. Ktoś zawołał stłumionym głosem, ostrzegawczo:
— Jaśnie panie!...
Nie uważałem na to i pogrążyłem się w cień, nie widząc już ludzi, zatem i oni mnie... Uwolniony od wzroku tłumu, szedłem swobodniej. Sprawdziłem, czy mam w kieszeni latarkę elektryczną. Była. Po chwili otworzyłem okute drzwi, wiodące do izby Paschalisa w narożnym załomie gmachu. Zamknęły się za mną ciężko.
Nasłuchiwałem... była cisza! Trafiłem do izdebki kamerdynera... Izba była pusta i ciemna, poszedłem więc dalej i przez znane mi już drzwi wśliznąłem się do następnej komnaty, będącej czemś w rodzaju składu, pełnego szaf i skrzyń. I tu zastałem pustkę. Skradając się, jak złoczyńca, dotarłem do korytarza, który przecinał parter. Poomacku, gdyż nie chciałem się zdradzać latarką, trafiłem na schody wiodące na piętro, gdzie znajduje się sala portretowa.
Cicho wchodziłem po schodach na górę. Wszędzie było ciemno i panowała głucha cisza. W wielkim korytarzu, na drugiem piętrze, usłyszałem zdaleka szmer. Sunąc tuż przy murze zdenerwowany, gdyż szelest powtórzył się, trafiłem na głęboką wnękę. Ukryłem się