Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/189

Ta strona została przepisana.

w niej bez namysłu. Po chwili doleciał mnie szelest głośniejszy i usłyszałem kroki na kamiennej posadzce. Zataiłem oddech. Kant muru, przy którym stałem, zaróżowił się leciuchno. Nareszcie słaba smuga żółtego światła zamajaczyła na posadzce. Jeszcze chwila i ujrzałem idącą ku mnie postać, z wątłym kagankiem w rękach. Zasunąłem się głębiej we wnękę. Gdy postać mijała moją skrytkę, poznałem, że był to Paschalis. Szedł jak lunatyk, mając oczy półprzymknięte i twarz trupio bladą. Kaganek zaledwie pełgający trzymał w obu trzęsących się rękach. Przeszedł wolno obok wnęki, nagle drgnął i zatrzymał się. Była chwila strasznego oczekiwania.
A gdyby tak teraz wyjść i ukazać się, zawołać go po imieniu? — błysnęła mi myśl. Zaniechałem jednak zamiaru, czekając, co dalej będzie. W takim nastroju, w jakim był Paschalis, nie widziałem nigdy nikogo. Po długiej minucie starzec poszedł dalej. Gdy odsunął się odemnie na znaczną odległość, zdjąłem jak najciszej obuwie i podążyłem za nim, trzymając się zdaleka. Korytarz był długi i w paru miejscach załamany; Paschalis doszedł do końca, ja za nim. Gdy zauważyłem, że zawraca z powrotem, schowałem się znowu do swojej wnęki. Gdy minął mnie powtórnie, dążyłem za nim aż na drugi koniec gmachu. Paschalis robił wrażenie trupa, poruszającego się za pomocą siły galwanicznej. Przed drzwiami, wiodącemi do głównej sali, zatrzymał się — i odwróciwszy twarz, popatrzał na drzwi oczami zgoła nieprzytomnemu. Wątłą, suchą jego figurę przebiegły silne drgania, jak pod wpływem iskry elektrycznej; nagle wstrząsnął się gwałtownie i znowu poszedł naprzód miarowym, nienaturalnym krokiem. Ja za nim. Lecz gdy i ja mijałem drzwi, którym przed chwilą przyglądał się Pas-