Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/191

Ta strona została przepisana.

nja... usta miały zaraz przemówić... Co u licha! jeszcze i tu ulegnę halucynacji!
Z mimowolnym dreszczem opuściłem salę, zbadawszy ją całą z dokładnością detektywa. Przeszedłem parę komnat następnych i stanąłem przy drzwiach wiodących na krużganek. Wszędzie była tak głucha cisza, że słyszałem bicie własnego serca. Latarkę już miałem zgaszoną. Fala świeżego powietrza późnej nocy orzeźwiła mnie. Wszedłem na krużganek, wypatrując uważnie, czy kogo, albo czego tu nie zastanę. Ale przekonałem się, że był pusty. W dole na dziedzińcu panowały nieprzejrzane ciemności i głucha cisza, tylko w naszym pawilonie świeciło się w oknach Gabrjela i babki. Pawilon prawy był również już cichy i zaledwo gdzieniegdzie majaczyły tam światełka.
Wprost z krużganka udałem się poomacku do bibljoteki. Postanowiłem zanocować w tej sali.
Rozciągnąwszy się na niezbyt wygodnej kanapie, rozmyślałem o niezwykłem zjawisku, którego istotę trzeba było przecie zbadać. Wszak już trzeci raz widziałem meteoryczne światło w oknach zamku, dzisiejsze zaś zjawisko przeszło najbujniejszą moją wyobraźnię. Słyszałem opowiadania w Krążu i w Porzeczu o pojawianiu się tajemniczych świateł i widma na krużganku, lecz przypisywałem to jakimś zgoła naturalnym refleksom świetlnym, ewentualnie chorobliwej imaginacji tutejszych mieszkańców. Jestem trzeźwy i nie podlegałem dotąd nigdy sugestjom, a jednak to ostatnie widziadło zaprzeczyło wszelkim moim wątpliwościom, gdyż wzrokowo było najbardziej rzeczywiste, materjalne. I trzeba wziąć pod uwagę, że pojawia się ono już tyle lat, od