Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Bogdziewicz, a czemu to karetą nie powozem, wiesz, że nie lubię tego pudła — sarknął Gabrjel.
— Choć i lato a ziąb chwyta po nocy niezgorszy, tak rządca dał przykaz, żeby karetą — odrzekł stary stangret imponujący bakami.
— Masz oto jednego z mamutów Krąża — informował mnie Gabrjel bez ceremonji, głośno.
Staroświecki wielce wehikuł i ten wiekowy stangret, patrzący jednem okiem, gdyż drugie miał zasklepione powieką, dopełniali wybornie wrażenia nieznanego jeszcze, ale już imaginowanego Krąża i jego mieszkańców.
Spostrzegłem, że Bogdziewicz bada mnie swojem okiem przenikliwie, uparcie. Jak robak w nieznany sobie owoc, tak ten wzrok jego wświdrowywał się w moją twarz, w całą postać.
— Kto to? — zdawało się pytać to jedno oko błyszczące jak świeczka, z pod daszka liberyjnej czapki. W pytaniu tem była ogromna ciekawość i zdumienie, wyraźnie na jego twarzy odbite.
Zaledwie ulokowaliśmy się w karecie i tęgie konie ruszyły, gdy zapadła noc chłodna, ciemna. Chmury obciążyły niebo. Przez okna karety majaczył w grubym mroku czarny, zwarty bór, zawiesiste gałęzie jodeł wyglądały jak festony opierając się aż na drodze, którą jechaliśmy. Próbowałem rozmawiać z Gabrjelem, lecz odpowiadał niechętnie i wkrótce zaczął drzemać. Pogrążyłem się w myślach. Pytałem siebie, po co właściwie jadę do Krąża, co mnie tam niesie do tej tajemniczej sadyby?....
Wszystko to co mówił Gabrjel w wagonie, zestawiałem z moim snem, poprzedzającym wyjazd.