Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/213

Ta strona została przepisana.

łem się na niego, kazałem mu iść precz, lecz nie odszedł, błagał, rozkazywał, bym z nim poszedł. Wprowadził mnie jak lunatyka do komnaty Katarzyny, ukrył w kryjówce, z której nie widziany, mogłem widzieć i słyszeć wszystko. Instynkt może również zwierzęcy dał mi świadomość jakiejś straszliwej prawdy, która ma się objawić.
Stało się!
Wstręt mój i nienawiść do Czobra miały uzasadnienie płynące z głębokich pokładów psychiki mojej.
Ujrzałem Katarzynę w jej sypialni z... Czobrą....
Więc może człowiek znieść tyle co ja wtedy przeżyłem i nie paść trupem na miejscu?.... Palce moje spłynęły krwią, gryzłem je, by nie wydać jęku... Ona była dziś w moich ramionach, ona teraz....
Ona upajała mnie zapewnieniem niezmienionej miłości... dla której ja zatraciłem człowieczeństwo swoje... ona teraz, jak rozpasana nierządnica była w ramionach tamtego...
Zniosłem jednakże i to piekło. Uratował mnie djabelski śmiech wewnętrzny z samego siebie. Szyderstwo z własnej naiwności ocaliło mnie od pomięszania zmysłów.... Lecz nie tu jeszcze tragiczny moment mego nieszczęścia.... Wysłuchałem ze zjeżonym włosem na głowie całego planu ohydnego spisku, który ta para łotrów uknuła na mnie i moją dziecinę.
Zawadzałem im, gdyż byli kochankami oddawna. Katarzyna oszukiwała mego ojca... jak teraz mnie....
Sprawa odziedziczenia przezemnie Sławohory zbliżała się ku końcowi... więc Katarzyna mając wszystkich przeciw sobie i swemu kochankowi szelmoską intrygą chciała mnie przykuć do siebie, uśpić moją czujność.
Plan był piekielny. Za kilka dni, datę dnia właśnie