Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/214

Ta strona została przepisana.

umawiali, miały być urządzone łowy w puszczach górskich, mnie towarzyszyłby Czobro, jako strzelec. Katarzyna, która pozostanie w pałacu, wpuści małą Joasię moją do izby, ukrytej w parku, gdzie chowane były zażarte, wiecznie głodne i jeszcze specjalnie na ten dzień wygłodzone wilki. Gdy bestje zagryzą dziecko, (miało to być upozorowane wypadkiem omówionym bardzo zręcznie), wtedy Katarzyna wyszle posłańca do lasu z tą ponurą wieścią, wprost do mnie i do Czobra. Tu następowała rola strzelca. Gdy przerażony wieścią będę z nim dążył do pałacu on mnie zastrzeli, z mego własnego rewolweru, w ten sposób, by znowu wszystkie pozory świadczyły, że zabiłem się sam w przystępie rozpaczy.... Szczegóły projektowane przez nich, a mające na celu ścisłe zachowanie niezbitych pozorów wypadku z dzieckiem jak i mego samobójstwa, słyszałem już jakby z oddali... jakby w huraganie rozpętanych żywiołów. Wybuchnęła we mnie taka potężna żądza zemsty, taki wir obłędu i furji, że w szaleństwie odczułem, tylko jedno: „Zabić“! Był to nakaz bezwzględny a tak mocarny, że w tej samej sekundzie skoczyłem ze swej kryjówki ku zbrodniarzom jak tygrys, łaknący krwi.
Byli bezbronni. Sam już niewiem jak się to stało; porwałem Katarzynę w swoje wściekłe ręce i grzmotnąłem jej głową z taką siłą desperacką o gruby kant marmurowego stołu, że zwisła mi w rękach bez życia. Czobro rzucił się na mnie, lecz walka trwała krótko. Szaleństwo uczyniło ze mnie rozjuszoną bestję. Pod okrutnym ciosem mojej pięści strzelec upadł na ziemię z rykiem bawoła, zalany krwią. Ja miałem w oczach łunę krwistą, gdym runął na niego, gniotąc mu kolanami klatkę piersio-