Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/216

Ta strona została przepisana.

święciłem także służbie Bożej. Przywiozłem dziecinę ukochaną (była żywym obrazem swej matki) do klasztoru w Belgji i wyznałem ksieni zakonu, że jestem pokutnikiem dobrowolnym, za zbrodnię popełnioną, że sam wstępuję do zakonu i że wolą moją, ostatnią w życiu jest, aby Joasia pozostała już w tym klasztorze do końca życia. Poświęcam ją Bogu w nadzieji, że ta niewinna dusza, przyczyni się do przebłagania Boga za grzechy jej ojca. Ja zaś za karę nigdy już więcej nie będę widział Joasi, tak, jak bym umarł dla niej i ona dla mnie. Wyrok ten surowy uważałem sobie wtedy za największe bohaterstwo, na jakie człowiek zdobyć się może. Teraz widzę, że było to poświęcenie wielkie, ale za małe, jako kara dla mnie.... Wtedy inaczej rozumiałem problemat kary wogóle. Pożegnałem Joasię krzyżem świętym, na piersiach jej zawiesiłem medalik złoty mojej Jeannety. Był na nim napis francuski: „Skieruj, Boże, wzrok swój na mnie, bym się nie potknął na drodze życia. Boże, Twój wzrok mnie onieśmiela, Boże, Twój wzrok mnie przygarnia“.
Dziecko płakało rzewnie, gdym odchodził... wyciągało do mnie ramionka wołając rozpaczliwie: „Tato, Tato“, a ja... ja, dla którego to dziecko było wszystkiem już na ziemi, ja miałem siłę odchodzić, sztywny, nie oglądałem się na płaczącą Joasię i... tak, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, w bezdennej przepaści swojej nędzy.... odszedłem zimny, zdawało by się, bezduszny.... Boże, Tyś widział jaka wtedy burza szarpała piersią moją, jakie były w niej wulkany....
Wszystko musiałem stłumić w sobie, by karę uczynić tem okropniejszą. Wszak tak bardzo na nią zasłużyłem.