rzył usta od ucha do ucha i miał taką minę, jakby zobaczył upiora. Weszliśmy do obszernego przedpokoju, oświetlonego pochodnią Kacpra, stamtąd do małej, ciasno zastawionej komnatki, którą rozjaśniał trzaskający wesoło na kominku ogień. Po chłodnej nocy ciepło ognia sprawiało szczególną przyjemność. Gabrjel stanął plecami do komina.
— Co masz na kolację?... — spytał opryskliwie zapatrzonego na mnie lokajczyka.
— Zimne mięsiwo i marynata z ryb, jest i herbata.
— Wódka?...
— A jakże! Pani ochmistrzyni takoż....
— Dawaj wódkę nie panią ochmistrzynią, prędzej!
— Kiedyż ja nie skończył, że ochmistrzyni kazała zostawić, ale tylko czystą, a starkę zamknęła, bo konie dwa dni chodziły na kolej, nie wiedzieli my czy i dziś jaśnie pan przyjedzie.
— A... a!... hetmanówna bała się, żebyś starki nie wypił. No, dawaj jaką tam masz lurę, aby mocna. Pamiętaj pokój dla pana przygotuj.
Gdy Kacper wybiegł, Gabrjel odstąpił od kominka, przeciągnął się z lubością i patrząc przed siebie, rzekł jakby do kogoś trzeciego.
— A, a, a, a!... że też tobie chciało się jechać z Warszawy do tego przedpotowego Krąża?....
— Czy do mnie mówisz?.... spytałem.
— Do ciebie, bo jestem tu stałym więźniem, ale ty, co tobie po Krążu? Znalazłem się w kłopotliwem położeniu. Spojrzałem na Gabrjela uważniej. Twarz jego nie wyrażała nic prócz nudy, może nie rozumiał słów wypowiedzianych, nie odczuł jakie na mnie mogą zrobić wrażenie.
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/23
Ta strona została przepisana.