Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/232

Ta strona została przepisana.

I stary sługa mego dziada Marcelego rozpłakał się jak małe dziecko.
Ucałowałem go jak przyjaciela, sprzymierzeńca.
Stangret Bogdziewicz ani chwili nie wątpił, że wrócę, nawet prosił mnie, bym przyjazdu nie opóźniał.
— Paschalis już cienko przędzie, zamek zostanie na łasce pana Gabrjela i Ślazów, a wtedy tak już jemu i koniec!... Krąż zginie i zamek przepadnie.
Zobaczymy!




Uchanie 14. lipca.

Zdenerwowałem się odrazu na dworcu kolejowym, ujrzawszy przy amerykanie ulubioną czwórkę gniadoszów, spasionych jak woły.
— Cóż to, psiakrew, cugowe na opasy idą? — rzuciłem na powitanie stajennemu Kubie, zgarniając lejce moich angloarabów, wiatronogich jak Boreasze.
— Nigdzie nie chodziły, toż się i spasły kobylska — odrzekł Kuba z flegmą. — Starszy dziedzic kazał sypać obroku, co zjedzą, żeby jeszcze i z niemi kłopotu nie było...
— Jakiego kłopotu?... Źrebięta ładne, rosną?...
— O, wa! co mają nie rosnąć, piękne jak landszafty.
— To znaczy, że wszystko dobrze?
— Jak najlepiej, panie dziedzicu! — Ino co jedna żerdź od wygonu dla stadnicy złamana od tego czasu, kiedy kasztanowaty, łysy źrebiec od „Miłej“ ten dwula-