— Do hotelu?... a tobym się ubrał!...
Zaśmiałem się z sarkazmem, więc zaczęła mnie błagać, bym jechał do niej.... Obietnice, nęcące rozkoszą nasycenia zmysłów już rozigranych, obietnice upojeń, z pod ciemnej gwiazdy, któremi obsypywała mnie jak pożogą płomieni....
— Ech, psiakrew!... co mi teraz więcej pozostało!... Niech żyje szał i zapomnienie, pijmy z czary Bachusa, zaprawiając ją purpurą szaleńczej orgji pożądania! Wzniosłem jakiś toast niedorzeczny, oczarowana Liza padła mi znowu w ramiona, piliśmy szampana coraz zachłanniej.
W reszcie otworzyłem szeroko drzwi do sali. Muzyka dostała obłędu, wszystko tańczyło w wirowym tempie; cała sala, nagie ramiona z torsami męskiemi, kelnerzy na stołach i pod stołami, ściany sali z sufitem. Butelki, jak meteory, śmigały w takt tego wiru, a nad tem wszystkiem zanosiła się ze śmiechu pucołowata twarz Bachusa w zbakierowanym wieńcu, chwiejąca się na potężnym brzuchu Falstaffa, który oto wyciągnął ramiona do Lizy, w chwili gdy opuszczaliśmy roztańczoną salę.
Trzasnąłem kogoś w pysk, ktoś się przewrócił,... ktoś ryczał ze śmiechu... ktoś wrzeszczał, że mnie zabije... Liza piszczała kocim falsetem, ale zamiast Bachusa-Falstaffa, podnosił się z ziemi jakiś opasły jegomość, któremu sztywny gors koszuli wyłaził z kamizelki bombiasto i wydymał się jak balon.
Komuś rzuciłem garść złota, coś się toczyło a kelnerzy zbierali po suficie i po podłodze....
Otrzeźwiałem! Świeże powietrze, czyste, jak woda źródlana wpłynęło do płuc ożywczą kaskadą.... Samochód pędził Ringami hucząc i zanieczyszczając swędem ben-
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/244
Ta strona została przepisana.