Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/245

Ta strona została przepisana.

zyny kryształ powietrzny... tak samo... tak samo... jak ja... miłość moją dla Tereni....
Uczułem niechęć do siebie, ohydny posmak rozpusty wywołał dreszcz wstrętu.
— Jestem nędznik! — wygarnąłem sobie ów epitet jako remedium z rzetelną satysfakcją.
Znowu unurzałem się w brudzie i oto znowu przy moim boku rozpasana samica?... Tfu! cóż mnie pchnęło w to błoto? Dławił mnie wstyd, gniew na siebie samego biczował szyderstwem.
Mam tego dosyć, zabawa skończona!
Liza tuliła się do mnie szepcąc jakieś zaklęcia, roznamiętniona, oczekująca, niecierpliwa.... Pędziliśmy ulicami pełnemi światła i tłumów, poczem auto poniosło nas w jakieś ciche dzielnice.
— Daleko bestja mieszka — myślałem zły....
Ulgę poczułem w całem swojem jestestwie, gdy wreszcie samochód stanął....
Pomogłem wysiąść rozedrganej jak harfa po uwerturze kokotce, nie odczuwając wzajemnie jej zapału do dalszego koncertu. Podbiegła do bramy, zadzwoniła z impetem....
Zdołałem szepnąć parę słów szoferowi....
Gdy bramę otworzono i Liza weszła w mroczną czeluść, wołając mnie za sobą, uchyliłem lekko kapelusza i rzuciłem pośpiesznie skromne:
— Adieu Fraulein!...
Zamykałem właśnie za sobą drzwiczki auta, gdy moja Messalina wybiegła z bramy zdumiona, rozczerwieniona jak jaskrawa reklama protestu i oburzenia. Wołała coś w uniesieniu wygrażając ku mnie nagiemi ramionami. Płaszcz jej obsuwał się na asfalt chodnika.