Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/253

Ta strona została przepisana.

wygasł i gniazdo jego ginie. Wątpię nawet, czy się uda wyprocesować Sławohorę na rzecz klasztoru, jak życzył sobie Halmozen. — „Oficjery i cisar stareńki“ — będą tu sobie przyjeżdżali czasem na łowy, latem ten i ów turysta odwiedzi piękne, dzikie ustronie i poduma sobie o własnych sprawach pod wiekowemi platanami... Tylko nie każdego przywiedzie tu przeznaczenie i wola ducha pokutniczego, jak mnie przywiodła „spowiedź“ Halmozena, a przedtem chyba podświadoma siła jego sugestji pozagrobowej, skoro Sławohorę tak zapamiętałem i tak często wracałem ku niej myślami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Wagon kolejowy, 27 lipca.

Dojeżdżam do Warszawy. Sprawa moja jest na lepszej drodze. W Krakowie wszedłem nolens volens w porozumienie ze stróżem domu, w którym mieszka pani Hańska, i poczciwy (oczywiście za pieniądze) cerber, obiecał zawiadomić mię natychmiast telegraficznie, skoro panie powrócą...
Tymczasem los chwilowo rozkapryszony na mnie, udobruchał się nieco, bo oto w restauracji hotelu Pollera spotkałem panny Renatę i Justę. Panna Justa ujrzawszy mnie, wrzasnęła tak, że wszyscy obejrzeli się przestraszeni. Gwałtownie robiła mi miejsce przy sobie, zapraszając do swego stolika. Jedliśmy razem obiad. Panny