Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/258

Ta strona została przepisana.

z całego zachowania się jej wywnioskowałam, że jest absolutnie pod wpływem pana, mogłabym to nawet określić silniej, pan rozumie.
Zauważyła zmianę na mojej twarzy, spowodowaną wrażeniem jej słów i dodała szybko:
— Gdyby Terenia widziała pana w tej chwili, porażka Orlicza byłaby dokonaną. W oczach ma pan siłę prawdziwie... upiorną.
Zadrżałem.
— Skąd pani?...
— Skąd znam to słowo?... To określenie Tereni.
— A dlaczego... ona była wtedy... rozgoryczoną?
Renata zaśmiała się.
— Ach, to głupstwo! Tembardziej świadczyło o wrażeniu, jakie pan wywarł na niej. Oto... jedna z panien, obecnych na zabawie, chwaliła się przed Terenią z wielkiej konkiety swojej odnośnie do pana. Miał jej pan podobno mówić dużo duserów i bardzo znamiennych słówek. No, więc to oczywiście Terenię speszyło.
— Tą panną jest panna Justyna — palnąłem bez namysłu.
Renata zagryzła wargi i odrzekła sucho:
— Nie wymieniam nazwisk, ale dlaczego pan w tym kierunku odgaduje?
— Tak przeczuwam, gdyż łatwo poznaję kobiety, podciągające pod swój adres wszystkich mężczyzn. Takie niewiasty wszędzie i zawsze widzą tylko siebie, bez względu na to, czy mogą być pryzmatem lub nie... Dla siebie są nim zawsze.
— Złośliwy, jak szatan! — zawołała Renata, trzepnąwszy mię po ręku.
Zaczęła bardzo zręcznie bronić Justy, odwracając od