Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/26

Ta strona została przepisana.

łóżka. Naraz usłyszałem za drzwiami ciche kroki. Ktoś zatrzymał się po tam tej stronie.
— Kto tam? — spytałem ostro.
Na progu stanął Kacper blady, trzęsący się, przerażony. Oczy pełne grozy utkwił we mnie.
— Co się stało?.... — zawołałem.
— Jaśnie panie, zamek oświetlony — wybełkotał.
Nie zrozumiałem o co mu chodzi.
— Więc cóż z tego? Ktoś tam jest widocznie i oświetlił.
Oczy chłopca zrobiły się jeszcze większe ze zdumienia.
— Tam nikt nie oświetla, tam nikt nie pójdzie, nigdy. Paschalis ma izbę swoją na dole i tylko kaganek na oliwie. A tam okna głównej sali żarzą się jakimś ogniem. Wszyscy w zamku pobudziwszy się. Starsza pani zapaliła światło, ochmistrzyni takoż i w prawym pawilonie już nie śpią. Ja tu przybieżał, myślał, że jaśnie pan może co wie.
— Nic nie wiem i radzę ci iść spać.
— Kiedyż jak okna zamkowe się świecą, nikt spać nie może. Już nie świeciły dawno.... a.... ot znowu....
Kacper zniżył głos i dodał prawie szeptem:
— To oświetla ten, co wychodzi z ram i grozi na krużganku.....
— Brednie opowiadasz mój Kacprze.
Chłopak drgnął i ze zgrozą zacisnął sobie dłonią usta.
— Bożeż mój! — jęknął — jak, broń Chryste, usłyszy!! Niech jaśnie pan sam zobaczy światła w zamku. Widać z małego salonu.
Z lampą w ręku przeszedłem dwa pokoje, oddziela-