Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/276

Ta strona została przepisana.

zbytnim rozsądku wychodzi się często gorzej niż na jakiemś popełnionem kapryśnem głupstwie, które trafi na dobry humor fortuny. Jestem tak roztrzęsiony duchowo, że nie mogę sobie miejsca znaleźć. Wiedeń dla mnie za ciasny, wszystko jest tu nudne, znajome aż do przesytu. Prater, muzea, galerje obrazów, księgarnie, antykwarnie, wreszcie restauracje, cukiernie, tattersale, och, jakież to nudne!
Przechodząc koło wspaniałej wystawy jubilerskiej, zapragnąłem nagle kupić pierścionek zaręczynowy dla Tereni. Wszedłem do sklepu bez namysłu. Cóż za kamienie!... Wybierałem długo, zdawało mi się, że przytem rozmawiam z Terenią, że ona wybiera a ja jej doradzam. To jest co się zowie wyzywanie przeznaczenia i drażnienie się z fatum, które może ryczy ze śmiechu. Podła mara! Ale jest to również i sugestjonowanie fatum, jakby chwycenie go za czub: — musisz mi służyć, bo ja tak chcę!
Kupiłem śliczny szafir, cudownie szlifowany o głębokich tonach jezior szwajcarskich, okolony tęczą brylantów, w bardzo oryginalnej stylowej oprawie... Jezior szwajcarskich?... O, do djabła z takiem porównaniem! Może jeszcze jeziora genewskiego, na które patrząc Albert Orlicz, marzył o Tereni, zanim wyruszył po szczęście... Po szczęście czy po zawód?... A ja poco jadę?... na co czekam?... Może Terenia teraz w Rzymie zaręcza się właśnie z Orliczem... a ja tu z tym szafirem....
Jedna chwila i byłbym cisnął pierścionek jubilerowi na ladę, ale się powstrzymałem. Psiakrew! trzeba znowu nerwy swoje wziąć na munsztuk, bo się nadmiernie rozhulały.
Wybiegłem ze sklepu jak szalony. Unosi mnie orkan