Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Targnąłem się jak ściągnięty batem. Skąd podobna potworność myśli?... Ha, mogą mieszkać w innych hotelach ze względu na przyzwoitość, podyktowaną przez ciotunię — drwił dalej szatański podszept. Rozszarpałbym własny mózg za takie przypuszczenia. Przebiegłem kościół wzdłuż i wszerz, jak warjat opętany furją straszliwej wizji. Gdyby tak się stało istotnie palnąłbym sobie w łeb. Znam siebie, nie zniósłbym takiej porażki najdroższych uczuć i najbardziej wytęsknionych marzeń, nie zniósłbym utraty Tereni....
Zdawało mi się, że czekam wieki... nie mogłem zdobyć się na zimną krew.
Wtem na jasnem tle drzwi w głębi, ujrzałem cień smukłej postaci. Ona! Tak, Terenia! Weszła sama. Nie zerwałem się, by biec do niej pędem, tylko dlatego, że stałem zahypnotyzowany widokiem jej postaci. Szła prędko, środkiem nawy, lekka i zgrabna, dziwnie drobna przy ogromie świątyni. Dążyła wprost przed wielki ołtarz. Pożerałem ją chciwemi oczami. Terenia uklękła przy kracie presbiterjum, podniosła oczy na ołtarz, a ja... ja nie ruszałem się z miejsca jak wkuty w posadzkę.
Ciemna, wiotka postać dziewczęca modląca się w skupieniu, to wszakże Terenia, moja Terenia i, ja, jeszcze nie jestem przy niej?...
Patrzyłem na nią. Kapelusz panama z białym woalem ślicznie otulający jej główkę, odsłaniał mi leciuchno jej profil ładny, wdzięczny w rysunku i taki uroczy. Nagły poryw uniósł mnie ku niej. Panując nad sobą, podszedłem krokiem spokojnym i z lewej strony ukląkłem przy niej.
Odwróciła do mnie główkę gwałtownym ruchem i, zakwitła mi nagle cała jak róża opromieniona słońcem.