Gaik ten przyciągnął mój wzrok, chciałem mu się bliżej przypatrzyć. Zbiegłem z ganku i.... stanąłem oniemiały, Ujrzałem przed sobą w głębi, na prawo, zamek w całej wspaniałości frontowej fasady. Zdumienie moje było zupełnie uzasadnione, gdyż jest to zamek z mojego snu, identycznie taki sam. Gmach szary, ponury, sprawia przygnębiające wrażenie, także znajome dobrze z sennych marzeń. Nawet płyty schodów kamiennych przetkane porostami traw, takie same. Przetarłem oczy, chcąc się przekonać, że nie śpię i odruchowo, bez namysłu podążyłem wprost do zamku. Wstępowałem właśnie na schody, zakończone szeroką płaszczyzną wielkiego por tyku, pod sklepionemi arkadami, gdy przedemną otworzyły się nagle drzwi wejściowe, właściwie jakby wierzeje z okutych bierwion dębowych. Stanął w nich jakiś cudak; człowiek bardzo stary, zupełnie łysy, żółty jak chińczyk, z twarzą opadającą niezliczonemi fugami fałd, bruzd, głębokich załamań i węzłów szczególnych. Twarz ta ozdobiona figlarną parą uszów, daleko odstawionych i o wiele za dużych, przypominała stary zmurszały pergamin, rozpięty na dwóch hakach i ciężko obwisły na dół. Oczy okrągłe wypukłe, bure czy żółte, bez brwi i rzęs wyglądały jak dwa nity zardzewiałe, wbite w ten zmurszały zwój pergaminu, należycie żółtego, z dostateczną warstw; kurzu w załomach. Cała figura tego osobnika niemiłosiernie chuda, robiła wrażenie szkieletu, obciągniętego żółtą skórą. Nogi cienkie w białych pończochach pocerowanych szczodrze, w pantoflach z klamrami antycznej mody, istne dwa patyki podtrzymujące deskę korpusu. Człowiek ten ubrany był w atłasowe dawniej, dziś wytłuszczone, krótkie spodeńki do kolan, szerokie jak worki i w taką samą szeroką kamizelę wyświechtaną tłuszczem.
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/29
Ta strona została przepisana.