Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Ciotunia klasnęła wytwornie w palce, iskrzące się brylantami.
— Tres chic! Znakomicie powiedziane! No na takie określenie jużby się Albert nie zdobył nigdy.
Ucałowała mnie w głowę rozpromieniona.
Zdaje mi się, że pan może być despotą, ale despotą... aksamitnym... a taki jest najniebezpieczniejszy. Strzeż się Tereniu — rzekła wdzięcznie.
Lody zostały przełamane i stopniały odrazu w atmosferze obopólnej serdeczności. Ciotunia obiecała nam, że będzie na naszym ślubie, a żegnając nas na kolei, zastrzegła, aby Terenia zatrzymała się w Krakowie, nie u niej, gdyż mieszkanie jej puste, lecz u pani Śniadeckiej, jakiejś serdecznej przyjaciółki pani Orliczowej. Widząc w ręku Tereni ogromny pęk róż szkarłatnych, pani Hańska uśmiechnęła się swoim subtelnym uśmieszkiem i rzekła na pożegnanie:
— Niech te róże będą jedynym płomieniem między wami.
— Jakto, tylko tyle nam pani życzy?!... — udałem oburzenie odgadując jej intencję.
— Och, na czas podróży, zaznaczam — zmrużyła dowcipnie oczy. — Chcę być spokojna o moją pupilkę.
Skłoniłem się jej głęboko, kładąc rękę na sercu.
Pociąg ruszył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W przedziale wagonu oprócz nas było jeszcze parę osób, które drażniły mnie niepomiernie. Siedzieliśmy z Terenią naprzeciw siebie. Mogłem patrzeć w jej oczy prześliczne, koloru ciemnych fiołków, mieniące się jak klejnoty pełne iskier, promienne, spoglądające na mnie