Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/295

Ta strona została przepisana.

— Pan nie zna mamy. Najzacniejsza, złota dusza ale prawie do manjactwa oszołomiona swoją ideą.
— Jaką ideą? — spytałem nagle zaniepokojony.
— Och to długa historja, nie mówmy o tem.
Ożywiła się, oczy jej błysnęły weselem.
— Pamięta pan wtedy w lesie pod jodłami, nad rzeką, gdy mi pan opowiedział o Krążu, chciałam mu również opowiedzieć naszą historję rodzinną i przerwał nam Krzepa... Jaka to była cudna noc!...
— Pamiętam, Teruś, każdy najdrobniejszy szczegół spotkania się naszego, każde słowo twoje i każdy uśmiech. To była nasza noc Opatrznościowa, noc świętojańska, która dała nam w posiadanie kwiat paproci.
— Tak, tak! i on będzie nam kwitł, darząc nas szczęściem całe życie! Więc dobrze się stało, że Krzepa przeszkodził mi w opowiedzeniu smutnej historji. Zostało wspomnienie tylko promienne. Historję mojej rodziny opowiem panu później.
— Jak chcesz i kiedy chcesz. Ale jeszcze słówko. Pisałaś w liście do mnie, że wysłanie ciebie do cioci Hańskiej było dyplomatycznym wybiegiem stryja przed mamą. Więc mama nie wiedziała o projekcie, wydania ciebie za Alberta?
Terenia uśmiechnęła się, ślicznie mrużąc oczy.
— Owszem projekt ten był mamie wiadomy, lecz nie uważała go za groźny. Albert to mój stryjeczny brat, miałam dla niego zawsze uczucie tylko siostrzane. O tem, że on będzie z nami w podróży stryj ukrywał i przed mamą i przedemną; to była tajemnica. Zresztą Albert....
Pochyliłem się do niej i biorąc jej rączki spytałem patrząc w oczy przenikliwie, z uśmiechem.