Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/297

Ta strona została przepisana.

ale nie przekonałam go. Jedynie lubił drogę Apijską i na Via Apia mi się oświadczył.
— Tego momentu właśnie zupełnie sobie nie wyobrażam.
— Może pan być pewny, że był zastosowany stylem do tych starych grobów, wśród których zebrało się Albertowi na wyznanie. Biedny Albert, żal mi go. Życzę mu szczęścia z całej duszy. Jest dobry, przystojny, podobny do cioci Hańskiej, jakby jej syn, tylko blondyn, nie siwy oczywiście. Ciocia miała do mnie żal za niego. Ależ ja jemu nigdy szczęścia bym nie dała, to niemożliwe, nie, nie!... pokiwała główką energicznie.
— O swojem szczęściu nie mówisz? — spytałem głucho.
— Moje szczęście było już zdecydowane w sercu, wtedy, w noc świętojańską.
Ogarnęła nas nowa fala uroku.
Po chwili Terenia rzekła w zamyśleniu.
— Ciocia Hańska pragnęła zawsze abym wyszła za Alberta i swatała mnie z nim, jeszcze wówczas, gdy po ukończeniu nauk w klasztorze, byłam w Krakowie na kursach, dopełniających mojej edukacji i mieszkałam u cioci. Ale teraz, gdy przyjechałam do niej z Porzecza, ciocia, zdaje mi się, odrazu zwątpiła w możliwość swoich i stryja Piotra zamiarów, co do małżeństwa mego z Albertem. Odgadła bowiem....
Umilkła i spojrzała wymownie w moje oczy. Poczem rzęsy jej opadły na policzki.
— Co odgadła? — spytałem szeptem pochylony ku niej.
— Że oddałam już serce pewnemu... szatynowi