Biały strzęp halsztuka i czerwony widocznie, za czasów swej młodości, dziś rudo-plamisty frak, ze złoconemi guzikami, dopełniał tego stroju, który zdawał się sam błagać o strych i stary kufer z rupieciami, a w świetle dnia dzisiejszego urągał śmiesznie własnej przeszłości. Najciekawszem jednak było wrażenie, jakie wywarłem na właściciela tego stroju. Spojrzał na mnie i rudo-złote oczy jego znieruchomiały. Całą figurą odskoczył w tył, a w źrenicach odmalowało mu się najwyższe przerażenie. Bełkotał coś niezrozumiałego, patrząc na mnie jak w obłędzie. Domyśliłem się łatwo, kto to jest.
— Dzień dobry — Paschalisie — rzekłem obcesowo.
Zatrząsł się cały, jak spróchniały odziom pnia, uderzony kijem, i jeszcze bardziej zżółkł.
— Co to? jak to? wielka fortuno! — wyrzucił gwałtownie ze zwiędłych ust i nagle zgiął się przedemną niemal do ziemi, na swych chudych, trzęsących się, białych, pocerowanych piszczelach.
— Jaśnie Wielmożny Pobóg?! Pobóg?! Boże wielki!! co... jak?... Fortuno!
Zaciekawiło mnie to, skąd on zna moje nazwisko.
— Chcę obejrzeć zamek — rzekłem nie zdradzając zdziwienia.
Wstąpiłem do wielkiej sieni zamkowej, mrocznej, zimnej, ponurej. Zaduch stęchlizny nie pozwalał tu oddychać. Doznałem jakby uderzenia w piersi, cofnąłem się. Zostawmy zwiedzanie na potem. Dławiło mię przykre uczucie ciężkie nad wyraz i tem przykrzejsze, że już mi znane. Wszak tego samego uczucia doznawałem w snach, wchodząc do tajemniczego zamku?....
Z nieprzyjemnym dreszczem wewnętrznym powróciłem na ganek.
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/30
Ta strona została przepisana.